(Zawiercie) Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. O prawdziwości tego przysłowia przekonali się Maria i Bogdan Ludwikowie z Zawiercia. Syn i synowa (sami czują się pokrzywdzeni) chcą eksmitować rodziców z rodzinnej kamienicy położonej przy ulicy Szerokiej. Od kilku miesięcy spór nabiera na sile. Jest coraz gorzej: nikt do nikogo się nie odzywa, a wnuki od dawna przestały odwiedzać schorowanych dziadków. Oba małżeństwa dzieli od siebie zaledwie i aż klika metrów, kilka schodów i ściana nie do przebicia. Rodzina porozumiewa się ze sobą jedynie za pomocą urzędowych pism i adwokatów. – Dokąd my teraz pójdziemy na stare lata? - pyta ze łzami w oczach pan Bogdan. Jak twierdzi stosunki popsuły się, gdy ciężko zachorował i nie był już w stanie pracować dla swojej synowej. Właśnie wyszedł ze szpitala…
20 stycznia B. Ludwik trafił do szpitala w Dąbrowie Górniczej z ostrym zespołem wieńcowym, w pełnoobjawowym wstrząsie kardiogennym. Jego stan był ciężki, ale mężczyzna odwiedzin syna Roberta się nie doczekał.
W wyniku ustaleń z rodziną, pan Bogdan i jego żona kilka lat temu sprzedali swoje wcześniejsze mieszkanie, a pieniądze uzyskane w ten sposób zainwestowali w nieruchomość należącą do swoich dzieci.
- Dwa lata temu zachorowałem na reumatoidalne zapalenie stawów. Pracować nie mogłem. Wcześniej w kamienicy pomagałem i pełniłem funkcję dozorcy, palacza, kierowcy synowej. Początkowo wyprowadziliśmy się do mieszkania, które odziedziczyłem po swojej mamie na ulicy Dojazd. Nic wielkiego, pokój z kuchnią, ale na własność. Kamienica należała do mojej teściowej, ta przepisała ją na wnuka, ale nadal w niej mieszka. Pewnego razu dzieci przyszły do nas na obiad i zaproponowały abyśmy się do nich przeprowadzili, bo jedna z kwater nie była zagospodarowana. Za pieniądze ze sprzedaży swojego mieszkania mieliśmy się im dołożyć do remontu dachu. To było w 2003 roku, a w zamian dostaliśmy umowę, na mocy której w lokalu na Szerokiej mogliśmy mieszkać dożywotnio i bez żadnych opłat – wspomina Bogdan Ludwik.
Jak wylicza mężczyzna podczas zajmowania mieszkania, które jest własnością Roberta L. i Agnieszki L. poniósł wydatki na remonty w wysokości około 55 tysięcy złotych (remont dachu 10 tysięcy złotych, kapitalny remont mieszkania 25 tysięcy złotych, remont piwnicy tysiąc złotych, kupno i wyłożenie kostki brukowej w bramie 2 tysiące złotych, kupno grzejników tysiąc złotych itd.). W tę kwotę wliczona jest również praca jaką pan Bogdan przez pięć lat wykonywał na rzecz kamienicy, a za którą -jak twierdzi- nigdy mu nie zapłacono (np. palenie w piecu, wynoszenie popiołu, odśnieżanie placu).
INWESTOWALI W BUDYNEK, TERAZ ŻAŁUJĄ
Rodzice inwestowali w budynek i w mieszkanie, w którym mieli przebywać zgodnie ze wszystkimi zapewnieniami bezpłatnie, do końca swoich dni. Życie miało im upłynąć w rodzinnej atmosferze z ukochanym synem, jego żoną i wnuczętami. Gwarancją była umowa najmu sprzed 9 lat (1.05.2003). Została ona zawarta na czas nieokreślony bez ustalenia wysokości czynszu.
- Dzieci powiedziały, że taki dokument wystarczy. Nie mamy potwierdzenia od notariusza. Zaczęliśmy płacić synowej po 200 złotych miesięcznie, nie był to czynsz, ale chcieliśmy im jakoś pomóc. Gdy syn kupował grzejniki lokatorom, ja swoje kupiłem sobie sam. Robert otrzymywał również od nas pieniądze na węgiel. I nagle zostaliśmy poproszeni o podpisanie aneksu do umowy. Mieliśmy płacić czynsz w wysokości 350 złotych, a w okresie od listopada 2011 roku do 31 marca 2012 roku w wysokości 650 złotych – mówią państwo Ludwikowie i zaznaczają, że ustawowy termin wypowiedzenia wysokości czynszu albo innych opłat za używanie lokalu wynosi trzy miesiące (chyba, że w umowie obie strony ustalą inne warunki). Wypowiedzenie powinno również być dokonane na piśmie. Rodzice nie mogą uwierzyć w to, co się stało:
- Skoro nie ustaliliśmy czynszu, to jak można podnosić go w aneksie? Kilkanaście lat temu w tej samej kamienicy ludzie przez pół roku nie mieli światła. Podobno za sprawą burzy. Synowa powiedziała, że nas też wyp... tak jak tamtych lokatorów – stwierdzają ze zdenerwowaniem.
I tak rozpoczął się rodzinny spór. Pani Maria mówi, że obecnie doszło nawet do tego, że nie może porozmawiać z ukochanym wnukiem. Z chęcią oprowadza nas po malutkim, ale przytulnym i ładnie urządzonym mieszkaniu. Wszystko zostało zrobione własnymi rękami, a teraz te wyremontowane od podstaw pomieszczenia zostaną im zabrane.
WYNAJĘLI NAJLEPSZEGO ADWOKATA
- Drodzy rodzice. Celem uregulowania naszych wzajemnych stosunków w zakresie odpłatności za zajmowany przez was lokal mieszkalny na pierwszym piętrze budynku przy ulicy Szerokiej w Zawierciu bardzo prosimy o podpisanie aneksu nr 1 do umowy z dnia 1 maja 2003 roku. Pieniądze możecie nam przekazywać w sposób, jaki uznacie za stosowny – czytamy w piśmie z maja 2011 roku skierowanym do Marii i Bogdana Ludwików. Rodzice płacić nie chcieli (nie licząc 200 złotych przekazywanych, co miesiąc na rzecz małżeństwa L.).
21 listopada minionego roku dzieci z rodzicami zaczęły się kontaktować przez swojego pełnomocnika, adwokata Lecha Kasprzyka. To znany częstochowski adwokat (jak podaje portal czestochowa.gazeta.pl prawnik zasłynął dwa lata temu, gdy mecenas Ireneusz Wilk zarzucił mu współdziałanie w praniu brudnych pieniędzy). Właściciele postanowili rozwiązać umowę najmu bez zachowania terminów wypowiedzenia. Państwo Ludwikowie zostali wezwani do wydania zajmowanego lokalu w ciągu kilku dni.
SYN I SYNOWA PRZECIWKO RODZICOM
Już 28 listopada 2011 roku do Sądu Rejonowego w Zawierciu trafił pozew o eksmisję. W odpowiedzi rodzice Roberta L. 7 grudnia zarzucili synowi i synowej złamanie umowy najmu, a konkretnie zapisu mówiącego o tym, że w okresie obowiązywania umowy (czas nieokreślony) nie można jej wypowiedzieć. Dodatkowym zarzutem jest niedotrzymanie punktu dotyczącego czynszu (został celowo pominięty zgodnie z rodzinnymi ustaleniami). Pan Bogdan i pani Maria wezwali właścicieli kamienicy między innymi do zapłaty 55 tysięcy złotych (zwrot za wydatki na remont budynku). Małżonkowie chcieli także zwrotu bezprawnie pobieranych „czynszów” wraz ustawowymi odsetkami. Alternatywą miało być zakupienie im przez Roberta i Agnieszkę L. mieszkania M2 na terenie Zawiercia.
Maria Ludwik podkreśla, że zarówno ona jak i jej mąż nie mają obowiązku płacenia czynszu, ponieważ umowa zawarta przed laty nie nakłada na nich takiego obowiązku. Aneks do niej nie został podpisany, a syn i synowa nie wystąpili do sądu o ukształtowanie dokumentu. Ponadto rozwiązanie umowy opierało się na zarzucie niepłacenia czynszu, do którego płacenia strona pozwana nie była zobowiązana.
Agnieszka L. i Robert L. stoją na stanowisku, że rodzice dokonywali jedynie drobnych remontów i nie przeprowadzili żadnych dużych inwestycji w nieruchomość przy ulicy Szerokiej. Maria i Bogdan Ludwikowie, mimo że aneksu do umowy nie podpisali, to dokonali zapłaty zaproponowanej kwoty, czym według swoich dzieci zaakceptowali warunki w nim zawarte. – Oprócz powyższych okoliczności pozwani wielokrotnie wszczynali awantury – można odczytać w piśmie procesowym podpisanym przez mecenasa L. Kasprzyka.
Co na to rodzice?
- Synowa sama prowokuje, wyzywa nas od najgorszych. Sama rzuca się na nas, a potem wzywa policję– wyjaśniają rodzice.
Robert L. odmówił komentarza dla naszej redakcji. Chcieliśmy zapytać go, dlaczego wyrzuca swoich rodziców z kamienicy na bruk. – To sprawa rodzinna. Proszę się nie wtrącać – rzuca w rozmowie telefonicznej.
- Dobrze wiedzieć, że coś nas jeszcze łączy. Jakiś czas temu syn powiedział, że nie jesteśmy już jego rodziną. Zawsze użytkowaliśmy na spółkę dwie piwnice i nagle okazało się, że moje rzeczy zostały wyrzucone. Syn nieoficjalnie chwali się, ze wynajął całą kancelarię z Częstochowy. To smutne, że po latach pomocy, jakiej udzielaliśmy naszym dzieciom zostaliśmy tak potraktowani– podsumowuje ze smutkiem B. Ludwik.
ZAMIAST ADWOKATÓW MEDIATOR!
Czasem zamiast tabunu drogich prawników w tak trudnych i zawiłych sprawach zbawienna może okazać się pomoc mediatora. Za zgodą pokrzywdzonego i oskarżonego Sąd może skierować sprawę do wielostronnych mediacji, szczególnie jeśli sama kara nie wystarczy do rozwiązania konfliktu. W tym wypadku chodzi również o wnuki. Sytuacja panująca w rodzinie nie stanowi najlepszego przykładu relacji panujących między ludźmi, którzy powinni być dla siebie bliscy.
- Skonsultowałam się z adwokatem, który powiedział, że mam nie udzielać wywiadów. Jesteśmy osobami prywatnymi, a nie publicznymi. Pan Bogdan (w tej chwili nie nazywam już go nawet moim teściem) po 12 latach chciał namówić swoją teściową, by odebrała nam kamienicę. Sprawa Madzi z Sosnowca pokazuje, że nie zawsze rodzice pozostają bez winy. Żyjemy w gehennie od dwóch lat. Mediator? Jaki mediator? To teść gra pierwsze skrzypce. Boję się, że któregoś dnia zepchnie mnie ze schodów. Kiedyś podtruwał nas nawet resztkami gazu z butli. Co by pani zrobiła, gdyby teść groził pani, że pani przypier…? Najbardziej boje się o dzieci, dlatego nie chcę nagłaśniać tej sprawy – sugeruje w rozmowie telefonicznej Agnieszka L. zaznaczając, że jeżeli sprawę opiszemy czeka nas proces.
Według rodziców wszystko, co mówi synowa, to bezczelne pomówienia.
- Ona już sama nie wie, co mówi. Oczernia nas przed wszystkimi. Już wcześniej z kamienicy chciała się pozbyć innych lokatorów. Teraz chce pozbyć się nas. Świadkowie mogą sporo powiedzieć na temat tej „super dziewczyny”. Na pewno nie jest ofiarą. Czasami nie mam już sił. Jak można wymyślać takie rzeczy? Nikogo nie trułem i na nikogo nie napadałem. Sąsiedzi też mają butle, czasem trzeba je wymieniać, jej też kiedyś pomagałem w takiej wymianie. Chorego na padaczkę kuzyna też straszy sądem. Kiedyś wyzwała mnie od ch… Co by pani zrobiła na naszym miejscu? Chcemy jedynie spokoju – mówi Bogdan Ludwik.
- Niech mi pani wierzy, mój mąż jest dobry, zawsze szanował rodziców – komentuje pani Agnieszka. (mpp)
SYNU, NIE WYRZUCAJ NAS Z MIESZKANIA
(Zawiercie) Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. O prawdziwości tego przysłowia przekonali się Maria i Bogdan Ludwikowie z Zawiercia. Syn i synowa (sami czują się pokrzywdzeni) chcą eksmitować rodziców z rodzinnej kamienicy położonej przy ulicy Szerokiej. Od kilku miesięcy spór nabiera na sile. Jest coraz gorzej: nikt do nikogo się nie odzywa, a wnuki od dawna przestały odwiedzać schorowanych dziadków. Oba małżeństwa dzieli od siebie zaledwie i aż klika metrów, kilka schodów i ściana nie do przebicia. Rodzina porozumiewa się ze sobą jedynie za pomocą urzędowych pism i adwokatów. – Dokąd my teraz pójdziemy na stare lata? - pyta ze łzami w oczach pan Bogdan. Jak twierdzi stosunki popsuły się, gdy ciężko zachorował i nie był już w stanie pracować dla swojej synowej. Właśnie wyszedł ze szpitala…
- 02.03.2012 09:33 (aktualizacja 09.08.2023 20:11)
Napisz komentarz
Komentarze