Jak sama mówi, można spotkać ją pośród jurajskich skał w Podlesicach lub w delikatesach „Centrum” w Zawierciu. Do tej pory prowadziła programy: Dzieciaki z klasą, Big Brother, Misja Martyna, Automaniak, a także autorski program „Kobieta na krańcu świata”. Dziś jest redaktor naczelną magazynów National Geographic oraz National Geographic Traveler i zdobywczynią Korony Ziemi. Prezenterka telewizyjna, dziennikarka, podróżniczka i pisarka. Martyna Wojciechowska 27 lutego była gościem specjalnym VI edycji „Z Jury w Góry”.
-Przyjeżdżam tutaj trochę jak do siebie do domu, więc i tym razem przyjechałam z przyjaciółmi i z moim dzieckiem. Jurę, a szczególnie Podlesice traktuję jak swój drugi dom. Jeszcze zanim moja córka Marysia się pojawiła na świecie przyjeżdżałam tutaj wspinać się właściwie w każdy weekend. Oczywiście, wiadomo, że wszyscy wspinaczkę zaczynają tutaj, bo to jest najlepsze miejsce w Polsce do tego celu. Góra Zborów i cały ten rejon jest mi dobrze znany. Te poranki z pięknym widokiem, kawa i świadomość, że z całą grupą znajomych idziemy na skały to jest coś, co naprawdę wspominam z dużym sentymentem. Życie Marysi też jest mocno związane z górami. Będąc w ciąży też się wspinałam. Pierwszy wyjazd zaraz po urodzeniu dziecka też był do Podlesic. To miejsce jest dla mnie absolutnie magiczne. Dzisiaj miałam okazję poznać je od innej strony. Tyle razy byłam na jurze, ale takich klusek ze skwarkami i takich serów kozich jeszcze nie miałam okazji próbować. To jest dla mnie szczególne miejsce. Może pewnego dnia będziemy sąsiadami? Zresztą ja nigdy nie byłam specjalnie przywiązana do Warszawy i nie przepadam za tym miastem, choć tam się urodziłam - opowiada Martyna Wojciechowska.
-Zawsze podkreślam, że nie jestem wielką alpinistką ani himalaistką. Po prostu kocham góry i wierzę w to, że góry są w pewnym sensie dla wszystkich. Myślę, że to, tak naprawdę chciałam pokazać, zdobywając „Koronę Ziemi”. To było coś, co mnie w największym stopniu pochłonęło, ale i w największym stopniu zmieniło. Zawdzięczam to górom. Korona Ziemi to projekt, który zakłada zdobycie wszystkich najwyższych szczytów na 7 kontynentach. Jest sporo dyskusji, które góry zaliczać do „korony”. Co do kilku gór nie ma dyskusji, to jest Mc Kinley - najwyższy szczyt Ameryki Północnej, Aconcagua - najwyższy szczyt Ameryki Południowej, Mount Vinson - najwyższy szczyt na biegunie (choć niektórzy twierdzą, ze to w ogóle nie jest kontynent), Kilimandżaro - najwyższy szczyt Afryki, Mount Everest - najwyższy szczyt Azji. Ja zdecydowałam się na wersję może mniej geograficzną, ale za to bardziej uznaną przez środowisko wspinaczy i trudniejszą pod względem logistycznym i technicznym. W 2003 roku zdobyłam Kilimandżaro, potem różne sytuacje życiowe wymusiły na mnie dłuższą przerwę, ale za to w 2006 roku pokonałam aż dwa szczyty: Aconcaguę i Mount Everest. Rok później Mc Kinley i Górę Elbrus, a na przełomie 2008/2009 roku Masyw Vinsona. Właśnie wróciłam z Piramidy Carstensz. Nie planowałam tego, powiem szczerze. Realizowałam ten projekt przez 7 lat. Po tych 7 latach jestem zupełnie innym człowiekiem. Lepszym czy gorszym? To nie ma znaczenia, na pewno innym, i tym bardziej czuję ten upływ czasu.
A ZACZĘŁO SIĘ OD…
-Programy telewizyjne to nie było moje jedyne życie. To było moje życie zawodowe, w duszy mi grało zupełnie coś innego. Motoryzacja to coś, co mnie zawsze pociągało i czym zajmowałam się przez wiele lat. Żałuję, że na Jurę Krakowsko – Częstochowską nie trafiłam, jako dorastająca dziewczyna, bo być może moja droga potoczyłaby się zupełnie inaczej. Może wcześniej bym się wspinała i miałabym wcześniej jakieś osiągnięcia na tym polu. Natomiast tak się złożyło, że wychowałam się w rodzinie motoryzacyjnej. Mój tata był kierowcą rajdowym i dla mnie normalną rzeczą była jazda na motocyklu, samochodem wyścigowym czy rajdowym. Zaczęłam jeździć jak miałam 10 lat. W wieku lat 17 miałam już licencję wyścigową i rajdową. Wystartowałam w najtrudniejszym, najdłuższym rajdzie na świecie - Rajdzie Dakar. Ten rajd był bardzo ważnym doświadczeniem w moim życiu, bo udowodniłam sama sobie, że można absolutnie wszystko. Nie mając aż tak gigantycznego doświadczenia jak Krzysztof Hołowczyc i tak miałam sporo szczęścia. Z drugiej strony ten rajd pozwolił mi zrozumieć, że to nie jest do końca moja droga, że taka rywalizacja „wprost” zupełnie mi nie odpowiada. Stojąc na mecie w Dakarze zdałam sobie sprawę, że można pójść inną drogą, i że dla mnie ta inna droga oznaczała drogę w góry.
Miałam do czynienia wcześniej z górami, ale taką najwyższą, najpoważniejszą górą, na jaką weszłam po raz pierwszy było Mount Blanc. Trochę to było, prawdę mówiąc, przypadkowe. Nie miałam pojęcia czym jest choroba wysokościowa i nie najlepiej znosiłam tę wspinaczkę, ale kiedy stanęłam na szczycie akurat rozstąpiły się chmury. Kiedy zobaczyłam Alpy dookoła pomyślałam - to jest to! Dlaczego ja na to nie wpadałam wcześniej? I to było coś, co wyznaczyło mi drogę do końca życia. Jak 7 lat temu powiedziałam, że będę realizować projekt Korona Ziemi to byłam bardzo naiwna. Dziś to wiem. Może to i dobrze, bo czasem, kiedy człowiek nie ma dużej wyobraźni, nie wie do końca, czego ma się bać i jest mu pod wieloma względami łatwiej. Byłam naiwna, żeby nie powiedzieć trochę głupiutka, jadąc na Kilimandżaro. Tam też zrozumiałam, że góry nie wymagają siły fizycznej, ale psychicznej. Najsilniejsi faceci padają jak muchy. Ja przekonałam się, że mam relatywnie dobrą zdolność adaptacji do wysokości i że coraz bardziej mi się to podoba.
WYPADEK WSZYSTKO ZMIENIŁ
-Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Będąc na Islandii uległam wypadkowi samochodowemu. W tym wypadku zginął Rafał, mój przyjaciel i operator kamery, ja złamałam kręgosłup. Z „życia na fali”, ja - super aktywna dziewczyna - usiadłam na wózku inwalidzkim. Zapakowano mnie w gorset, który sięgał od szyi do spojenia łonowego i tak spędziłam 8 miesięcy. Trudno mi było znaleźć motywację do tego żeby się rehabilitować i żeby żyć. Czułam się winna temu wszystkiemu. Jedyną rzeczą, która mnie ocaliła były góry. Podczas pobytu w sanatorium zobaczyłam w Faktach materiał ze szczytu Sziszapangma, szczytu zdobytego przez śp. Piotrka Morawskiego i Simone Moro. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. To zmaganie się, mróz, wiatr i oni na szczycie tej góry z polską flagą. Pomyślałam sobie o górach, że miałam takie marzenie, że będę się wspinać. Postanowiłam przesunąć sobie horyzont, tak żeby nie patrzeć na jutrzejszy dzień. Myślałam tylko o tym, że wszystko co robię, robię po to by wspinać się na Mount Everest, a to, że muszę najpierw wstać, chodzić i wykonywać te żmudne procesy rehabilitacyjne to jest tylko część tej bardzo długiej drogi. To mi pomogło. To sprawiło, że zaczęłam znów biegać i ćwiczyć. Chciałam bardzo, aż za bardzo. Nabawiłam się kilku kontuzji i kiedy do wyjazdu na Mount Everest pozostało już naprawdę niewiele czasu wiedziałam, że muszę się jakoś sprawdzić. Żeby zrobić próbę generalną wybrałam szczyt zaliczany też do Korony Ziemi. Postanowiłam, że jadę w Andy zdobywać Acancaguę - drugi, co do wysokości szczyt, który miał być dobrym treningiem i próbą generalną. Okazało się też, że ciężko mi jest chodzić z 20 kg plecakiem, że mój kręgosłup jest średnio stabilny. Od wypadku minął wtedy troszkę ponad rok, ale w dobrym nastroju dołączyłam do grupy młodych chłopaków z GOPR-u, którzy zarażali mnie swoim optymizmem. Stanęłam na najwyższym szczycie Ameryki Południowej 11 lutego 2006r. i odetchnęłam z ulgą, bo gdybym nie zdobyła Aconcaguy, to na pewno nie wyjechałabym na Everest. Miesiąc po powrocie z Andów byłam już w drodze żeby zrealizować marzenie wielu osób wspinających się. Choć Mount Everest nie jest najpiękniejszy, nie jest najtrudniejszy, ale ma to coś. 18 maja 2006 r. Everest był już za mną. Postanawiam zrealizować swoje największe marzenie i pisać. Napisałam wcześniej wiele książek, ale wszystkie lądowały w szufladzie. Teraz je nieśmiało wyjmuję i publikuję. Pierwszą książkę napisałam siedząc w bazie pod Mount Everestem „Przesunąć horyzont”. Mówi o tym, że warto wyznaczać sobie cel gdzieś daleko na horyzoncie i do niego zmierzać. Po powrocie otrzymałam propozycję objęcia stanowiska redaktor naczelnej National Geographic. Ja miałam wtedy zupełnie inny plan, chciałam być podróżnikiem, eksploratorem, cały czas w drodze z plecakiem, a tutaj - praca biurowa. I choć przysięgałam sobie, że nigdy nie będę pracowała w biurze „od - do” i przysięgałam sobie, że nie będę pracować w korporacji, to dałam się namówić i nie żałuję, bo jest to jedyny magazyn w swoim rodzaju i wspaniała przygoda. Minęły 3 lata i mogę powiedzieć, że warto było. Trochę mnie to spowolniło w moich planach wyprawowych, ale nie aż tak bardzo, bo 3 lata temu miałam „przelotny romans” (tak to nazwałam) z jedną górą. Mc Kinley to najwyższy szczyt Alaski. Wyjechałam tam z Piotrem Pustelnikiem i Kingą Baranowską. Wszyscy spotykamy się czasem na Jurze i ćwiczymy w Podlesicach. Przed wyjazdem także intensywnie spędzaliśmy czas w tym rejonie. Alaska zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Góra dała mam nieźle w kość, ale nie wywarła na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Po miesiącu zamierzałam zdobyć kolejny szczyt. Mówię: „teraz napieram”. Kiedy byłam już prawie w samolocie okazało się, że jestem w ciąży. Po długich naradach z moim lekarzem podjęłam decyzję, że jadę. Mogę śmiało powiedzieć, że Marysia jest najmłodszym zdobywcą Elbrusa na świecie – miała wtedy minus 7 miesięcy. Może kiedyś pojedziemy wspinać się tam razem…
Kiedy 2 lata temu pojawiła się Marysia, pomyślałam, że moje życie, jako osoby wspinającej się skończyło. Do pewnego momentu tak było, ale pewnego dnia poczułam, że czas wyruszyć w drogę. Wyjechałam wspinać się na najwyższą górę Antarktydy na masyw Vinsona. Kontynent wielkości półtorej Europy i fantastyczne widoki. Jeśli mam być szczera, to była to najtrudniejsza góra, bo pogoda była bardzo niesprzyjająca. Stając na jej szczycie byłam chyba najbardziej wzruszona w całym swoim życiu. Czułam, że ten szczyt należał mi się.
OSTATNI SZCZYT W KORONIE
-Półtora miesiąca temu zaczął mnie znów uciskać za ciasny kołnierzyk. Trzeba było zmierzyć się z ostatnim szczytem – ostatnia prosta. Ale ostatnia prosta ma to do siebie, że jest najtrudniejsza, a ja wybrałam sobie górę trudną pod względem logistycznym i technicznym – Piramidę Carstensz na Nowej Gwinei. Kiedy w końcu szczęśliwie udało się, było to jednocześnie największe rozczarowanie mojego życia, jeśli chodzi o widok – nie było żadnego. Wreszcie postawiłam kropkę na końcu zdania. Czas iść dalej. Kolejna książka podsumowująca 7 lat mojego projektu Korona Ziemi już w przygotowaniu.
O JURZE W NATIONAL GEOGRAPHIC
-Napiszemy w National Geographic o interesującym projekcie rekultywacji i intensywnego rozwoju całego terenu Jury. Jura jest jedyna w swoim rodzaju. Zawsze, jak ktoś mnie pyta, gdzie jest moje miejsce na ziemi odpowiadam, że w Podlesicach. Skały, klimat i te widoki łagodzą mój charakter i pozwalają mi się zrelaksować. To wszystko sprawia, że lubię tu wracać. Mam wiele wspomnień z tego miejsca, tutaj zaczynałam, jak prawie każdy, swoją przygodę z górami. Tutaj trenuję przed wyprawami. Będąc w ciąży z Marysią tutaj się wspinałam i pierwszy wyjazd bez niej też był do Podlesic. To miejsce jest po prostu niesamowite. Chciałabym napisać o kilku inicjatywach, które tutaj są. Na łamach National Geographic Jura Krakowsko – Częstochowska przewija się dosyć często, bo piszemy o kursach skałkowych i o alternatywnych formach spędzania wolnego czasu, a także o agroturystyce, która zaczęła się bardzo rozwijać. W różnych, mniejszych lub większych formach na łamach naszych magazynów Jura na pewno będzie.
Opracowała:
Justyna Banach
Napisz komentarz
Komentarze